JAK TO SIĘ ZACZĘŁO? Pasja myśliwska Homo sapiens XXI wieku jest genetycznie uwarunkowanym śladem mechanizmu zdobywania prehistorycznego człowieka. Jest pozostałością po jednym z najstarszych zajęć mężczyzny - polowaniu, zapewniającym przeżycie jemu i współplemieńcom. Na ścianach grot Dordonii (południowa Francja) można podziwiać malowidła sprzed 10 tysięcy lat, obrazujące zwierzęta oraz motywy łowieckie. Świetnie zachowane, wyglądają tak, jakby malowane były wczoraj. Łowiectwo było więc czymś więcej aniżeli prozaicznym zdobywaniem mięsa czy skór. Było też inspiracją dla działalności twórczej prehistorycznego człowieka oraz źródłem trofeistyki. W tej chwili trudno jest udowodnić eksperymentalnie genetyczne uwarunkowanie pasji myśliwskiej, aczkolwiek w dobie funkcjonalnej genomiki, kiedy jesteśmy w stanie ustalić wzorce ekspresyjne dla całego genomu, teoretycznie staje się to możliwe. Z fizjologicznego punktu widzenia podstawą mechanizmu zdobywania, również trofeów myśliwskich, jest funkcjonowanie określonych ośrodków podwzgórzowych i struktur układu limbicznego oraz obszarów kory mózgowej. Nie piszę tego, aby usprawiedliwiać główny krytycyzm przeciwników łowiectwa, czyli zabijania dla realizowania swojej pasji czy przyjemności, lecz po to, by wykazać, iż nasze zachowanie łowieckie jest uwarunkowane morfologicznie i czynnościowo. Tylko u niektórych mężczyzn wymieniony mechanizm zdobywania przejawia się w postaci łowiectwa. U innych może być to np. wędkarstwo, zdobywanie górskich szczytów, zbieranie grzybów czy też znaczków pocztowych. Moje zainteresowanie łowiectwem wywodzi się z wczesnych lat dzieciństwa, kiedy początkowo opowiadania ojca, a potem wielokrotnie czytane książki A. Fiedlera, K. Maya, J. F. Coopera czy A. Szklarskiego rozbudzały wyobraźnię o przygodach myśliwskich, nieznanych krainach i ich egzotycznych zwierzętach. Myślę, że jednak zgodnie z tym, o czym pisałem na początku, pasję myśliwską odziedziczyłem po dziadku ze strony ojca Antonim, który był zamiłowanym myśliwym. Byłoby to zgodne z często spotykanym przekonaniem, że zamiłowania i uzdolnienia dziedziczy się w drugim pokoleniu, w przeciwieństwie bowiem do dziadka, mój ojciec Henryk nie miał za grosz pasji łowieckiej. Był natomiast miłośnikiem zwierząt, co przejawiało się nie tylko w jego pracy terenowego lekarza weterynarii, lecz również w hodowli gołębi. Realizacja mojej pasji jako łowcy rozpoczęła się od wędkarstwa, któremu poświęciłem całe dzieciństwo i okres młodzieńczy. Wszystkie wolne chwile i większość wakacji spędzałem nad łachami i starorzeczem Wisły oraz nad samą rzeką w Radwankowie, Wysoczynie, Gusinie czy Mariańskim Porzeczu. Moim „guru" wędkarskim w tym czasie był pan Franciszek Mackiewicz, sanitariusz w lecznicy ojca. Jeździliśmy na ryby starą WFM-ką, oganiając się po drodze od wiejskich psów. Mieliśmy swoje ulubione miejsca na liny, szczupaki, sandacze, sumy, leszcze, świnki, brzany i bolenie. Bywało, że znajdując bardzo rybne miejsce, spędzaliśmy tam kilka dni, śpiąc w namiocie lub nawet na sianie pod gołym niebem. Właśnie wtedy, wpatrując się w sierpniowe, wygwieżdżone niebo wszechświata ze spadającymi gwiazdami, zaraziłem się na całe życie obcowaniem z przyrodą. Do łowiectwa namówił mnie Andrzej Łukomski, mój przyjaciel ze studiów, towarzysz wypraw wędkarskich i żeglarskich. Parę lat przede mną wstąpił on do Koła Łowieckiego „Puszczyk" w Warszawie. Koło to dzierżawiło dwa typowo polne obwody w powiatach skierniewickim i mławskim, w sumie około 8 tysięcy hektarów. Tereny te były wówczas bardzo atrakcyjne łowiecko, zwłaszcza dla miłośników polowań na drobną zwierzynę, gdyż obfitowały w zające, kuropatwy, bażanty, kaczki i piżmaki. Przez trzy lata jeździłem z Andrzejem na polowania, oczywiście jako kibic, chodząc w nagance, uczestnicząc w pracach na rzecz koła, dokarmianiu zwierzyny i zwalczaniu wnykarstwa. Poznałem Pawła - łowczego koła „Puszczyk", który podobnie jak pan Mackiewicz w dziedzinie wędkarstwa był moim nauczycielem w zakresie łowiectwa. Paweł to pseudonim z czasów okupacji, jednakże wszyscy się do niego w ten sposób zwracali i tak już zostało. Paweł miał ogromną wiedzę na temat łowiectwa, którą zdobywał nie tylko empirycznie, lecz również teoretycznie, czytając starą i bieżącą literaturę. Był bardzo oddany łowiectwu i w tamtych czasach spełniał w kole jednocześnie funkcję prezesa, łowczego, sekretarza i niekiedy skarbnika. Koła łowieckie były wówczas organizacjami społecznymi, niemającymi osobowości prawnej, niepodlegającymi sprawozdawczości skarbowej i niezatrudniającymi pracowników. Paweł pomimo swojej dużej wiedzy łowieckiej był minimalistą życiowym i nigdy nie dążył do pracy na wyższych szczeblach PZŁ. Żył samotnie, oddając się łowiectwu i żeglarstwu. Miał też jeszcze jedną pasję - były nią piękne kobiety. Pozostało mu to do chwili obecnej, pomimo sędziwego już wieku. Pawła poznałem za pośrednictwem Andrzeja w Giżycku, na jachcie, którym Paweł żeglował ze swoją sympatią. We czworo spędziliśmy wspaniały tydzień na Mazurach, żeglując, łowiąc ryby (okazałe szczupaki i węgorze) i rozmawiając na bliskie nam tematy świata przyrody. Paweł zaproponował mi wówczas członkostwo w kole „Puszczyk". Nie dałem jednoznacznej odpowiedzi i obiecałem się zastanowić. Przy którejś z wizyt u Pawła w Technikum Poligraficznym przy ul. Stawki w Warszawie, gdzie pracował jako nauczyciel fotografiki, stwierdził on, że ponieważ mam lewe oko wiodące, powinienem od razu przyzwyczajać się do składu z lewego ramienia. Uważał, iż składając się z prawego ramienia, będę miał zawsze gorsze wyniki w strzelaniu. Miał rację, dlatego od pierwszych kroków łowieckich i obcowania ze strzelbą uczyłem się „lewego" składu. Paweł nauczył mnie też, jak trenować „na sucho", w domu, podkreślając, że ten trening ma kluczowe znaczenie dla skuteczności strzelania. W tamtych czasach trudno było o dobrą strzelbę, zwłaszcza z lewym awantażem. Paweł namówił mnie do dubeltówki „Fortuna-Sauer", która była typową gołębiarką z podniesionym punktem trafień, ze słabo zaznaczonym prawym awantażem. Była to strzelba okropnie ciężka (ponad 4 kilogramy), bardziej przystosowana do strzelania trap aniżeli do polowań. Pomimo intensywnych treningów, nie miałem z tą bronią najlepszych wyników. Po kilku latach zamieniłem ją na boka IŻ27E „Bajkał" który okazał się dla mnie bronią znacznie bardziej składną i skuteczną. Uważam, że gdybym używał jej od początku, nie miałbym przynajmniej połowy tych pudeł, co z „sauerki". Włożyłem się do boka świetnie i były czasy, kiedy bardzo rzadko pudłowałem do zajęcy, kuropatw czy bażantów. Pamiętam swojego pierwszego zająca. Było to w obwodzie mławskim, w listopadową niedzielę 1978 roku, kiedy to pędziliśmy pola na terenie gminy Stupsk. Myśliwych było kilkunastu, a naganki dwa razy tyle. W poszczególnych pędzeniach wychodziły zające, ale... nie na mnie. Paweł chciał, abym koniecznie strzelił swojego pierwszego szaraka i tuż przed obiadem zaproponował kocioł w okolicy tzw. torfów. Myśliwi z naganką zachodzili tworząc kocioł, ja miałem jeden z ostatnich numerów. Po zamknięciu kotła usłyszeliśmy sygnał rozpoczęcia pędzenia. Zaczęliśmy schodzić się do środka kotła. Wówczas takie polowania były jeszcze dozwolone, jednak Paweł, oszczędzając zwierzynę, nigdy nie organizował więcej niż jednego kotła w polowaniu. Zbliżaliśmy się do dwuhektarowego młodnika, sięgającego mi do kolan (teraz ten młodnik to już przecięta drągowina). Nagle spod nóg idącego niedaleko mnie naganiacza wyskoczył szarak, stuliwszy słuchy sadził w moim kierunku, a ujrzawszy mnie odbił za linię. Złożyłem się szybko, poprowadziłem go chwilę i strzeliłem. Zając przekoziołkował przez łeb i znieruchomiał. Ogarnęła mnie taka radość, że przegapiłem następnego kopyrę, którego strzelił idący niedaleko mnie Andrzej. Po zakończeniu pędzenia, w przerwie na obiad, nastąpiła ceremonia pasowania mnie na rycerza świętego Huberta, przynajmniej w zakresie drobnej zwierzyny. Przyrzekłem wierność patronowi, kolegom i kołu, po czym zostałem namaszczony farbą pierwszego zająca. Wierności tej dochowałem i mogę powiedzieć, że łowiectwo stało się pasją mojego życia, a nawet filozofią i sposobem na życie. Paweł uważa, iż jeżeli chodzi o sukcesy łowieckie, to jestem największym znanym mu szczęściarzem. Moim zdaniem, wynika to z mojego zaangażowania w łowiectwo, w myśl popularnej prawdy: „jeżeli coś się bardzo kocha, to i to człowieka kocha". Święty Hubert, podobnie jak inni święci, lubi wierność i ofiary, o czym przekonałem się wielokrotnie w dotychczasowym życiu. Ja poświęciłem łowiectwu bardzo wiele lat, nawet życie rodzinne. Tak, jak niegdyś uczynił to Paweł. |